Dokładnie dekadę temu, 14 grudnia 2010 roku, Stefan Kolawiński po raz pierwszy złożył ślubowanie i objął funkcję burmistrza Bochni. Z okazji 10-lecia rządów, Bochnianin.pl porozmawiał z gospodarzem Solnego Grodu m.in. o tym co uważa on za swoje największe sukcesy i porażki oraz jaką ma wizję rozwoju miasta.
Mirosław Cisak, Bochnianin.pl: – 14 grudnia mija 10 lat od Pana ślubowania na burmistrza Bochni. Czy w 2010 r. przeszło Panu przez myśl, że burmistrzowanie Bochnią może być Pana zajęciem na dłużej niż jedną, czy dwie kadencje?
Stefan Kolawiński, burmistrz Bochni: – Trochę to wszystko jest dziwne, w 2010 roku wyglądało zupełnie inaczej. Oprócz mnie było czworo kandydatów, każdy z nich godny piastowania tego stanowiska. W tym gronie byłem ja – człowiek, który właściwie politycznie nie istniał. Kilka lat wcześniej zniknąłem bowiem z „publicznego obszaru”, dlatego nie przypuszczałem, że może być taki odzew jaki był. Na początku obawiałem się, że przegram z kretesem rywalizację ze znacznie lepiej rozpoznawanymi kontrkandydatami. Trochę śmiesznie byłoby, żeby taki kandydat na burmistrza jak ja zdobył bardzo małą liczbę głosów. To byłaby totalna porażka. Wtedy myślałem o dobrym wyniku nie przewidując właściwie wygranej.
W tych pierwszych wyborach zdobył Pan 5471 głosów w I turze i 5476 w II turze, w której pokonał Pan poprzedniego burmistrza Bogdana Kosturkiewicza (3553 głosy). Te obawy były więc nieuzasadnione.
– Pierwsze sygnały jakie odebrałem, pokazywały przychylność środowiska mojej osobie. W mediach pojawiały się komentarze moich wychowanków – uczniów, które wskazywały, że to może być tak, że wygram i te obawy, które pojawiały się w mojej głowie nie są uzasadnione. Dostałem się do drugiej tury. Dopiero wtedy w pełni uświadomiłem sobie, że jeżeli rzeczywiście wygram to będę bardzo obciążonym człowiekiem z ogromną odpowiedzialnością. Wiele osób myśli o stanowisku burmistrza w kategorii tylko samych przywilejów, nie dostrzegając bardzo dużych obciążeń. Dopiero jak człowiek uświadomi sobie odpowiedzialność za podejmowane decyzje, które są naprawdę trudne i skomplikowane widzi wyraźniej, jak duży bagaż bierze się na plecy i jakie to jest ciężkie brzemię.
Nadal nie odpowiedział Pan na moje pierwsze pytanie. Czy w 2010 r. myślał Pan, że będzie burmistrzem dłużej niż jedną kadencję?
– W żaden sposób nie wyobrażałem sobie tego, że tak długo zdołam utrzymać zaufanie i sympatię mieszkańców. Prawdę mówiąc koncentrowałem się wtedy wyłącznie na tych jednych wyborach. Nie wybiegałem zbyt daleko w przyszłość, chociaż program z jakim szedłem do wyborów z pewnością nie zamykał się w czterech latach.
Jak 10 lat temu wyobrażał Pan sobie Bochnię w 2020 r.? Miał Pan w ogóle wizję tego jak Solny Gród może wyglądać nie tylko pod koniec kadencji, czyli za 4 lata, ale za kilkanaście lat?
– Wprost odpowiedzieć „tak” byłoby kłamstwem i niespójnością z tym co powiedziałem wcześniej, gdybym teraz panu powiedział jak wyobrażałem sobie Bochnię za kilka, kilkanaście lat. Nie wyobrażałem sobie wyraźnie Bochni za 10 lat. Wiedziałem, że najpierw trzeba skończyć wszystkie sprawy, które rozpoczęli moi poprzednicy. Powiem szczerze, że nawet zaskoczyło mnie to, że 3/4 kadencji było poświęcone realizacji rozpoczętych rzeczy. Tak więc, trudno było mówić o realizacji moich zamierzeń w 100 proc. To się wszystko zaczęło później. Natomiast byłem mocno przekonany a w zasadzie wiedziałem, że priorytetem jest budowa Bocheńskiej Strefy Aktywności Gospodarczej. Pojawiały się u mnie osoby, które pytały o jakąkolwiek pracę, a utworzenie nowych miejsc pracy dawało uruchomienie BSAG. Strefa gospodarcza oprócz tego, że daje miejsca pracy, zwiększa znacząco i coraz więcej przychody do budżetu miasta. Firmy, które prowadzą działalność gospodarczą płacą podatki i automatycznie te pieniądze trafiają do budżetu miasta. To z kolei przekłada się na większe możliwości inwestowania w realizowanie tych zamierzeń, których mieszkańcy oczekują. Tak to wtedy wyglądało. Więc dlatego nie odpowiadam wprost na tak postawione pytanie, tylko z jakimś marginesem rozszerzenia.
Czyli skupiał się Pan na realizacji bieżących, najważniejszych celów, a nie kreśleniu długofalowej wizji.
– Wizję zakreśliłem w programie wyborczym a później przyszła proza codzienności. Takie myślenie długofalowe jest wyrażane np. w strategii rozwoju miasta. Później jest kwestia realizowania tej strategii. W tej chwili dokument ten nowelizujemy. Oczywiście musi być determinacja tego czy innego burmistrza, żeby sięgnąć do takiego dokumentu i zawarte tam kierunki realizować. Program wyborczy zaakceptowany przez większość wyborców też jest niebagatelnym zobowiązaniem, które należy jak najpełniej wykonać. Nie sposób nie zauważyć, że niektóre rzeczy robione były ze sporym opóźnieniem. O tężni solankowej mówiłem w 2010 roku, a teraz dopiero udała się realizacja. Obiekt jako taki urzekł mnie jeszcze wcześniej, bo w latach 1998-2002 gdy będąc radnym miałem okazję być w Bad Salzdetfurth. Wtedy zainteresowałem się bliżej takimi konstrukcjami. Wiedziałem, że mają znaczenie zdrowotne i zakładałem również, że może mieć to też walor ściągający zainteresowanych do miasta. Tężnia, która właśnie powstała, takie założenia i pokładane nadzieje spełnia w 100 proc. Cieszę się z tego, że mieszkańcy zaakceptowali ten obiekt, że jest obłożony tak dużą frekwencją i płyną w zasadzie same pozytywne opinie na temat tężni solankowej z zewnątrz. To naprawdę cieszy.
Co Pan uważa za swoje największe sukcesy z ostatnich 10 lat? Oczywiście związane z funkcją burmistrza Bochni, proszę o 3 przykłady.
– Dwa z nich już wymieniłem, czyli Bocheńska Strefa Aktywności Gospodarczej i tężnia solankowa. BSAG to rzeczywiście coś co nas wyróżnia na tle innych miast. Opowiem o takiej rozmowie, którą odbyłem z mieszkańcem Brzeska. Powiedział tak: „My mamy odnowiony rynek, ale wy macie strefę aktywności gospodarczej”. Nie chciałem zaczynać działać na bocheńskim rynku, tylko wolałem stworzyć podstawę do tego, żeby było za co budować kolejne inwestycje, na które czekają bochnianie. Wiem, że to pewnie już staje się nudne, takie ciągłe wracanie do strefy i tężni, ale warto zwrócić uwagę, że zarówno BSAG, jak i tężnia, nie zostały wybudowane tylko z naszych pieniędzy. Dzisiejsza rewitalizacja centrum, która trochę się przeciąga, wymaga również ogromnych środków. Trzecim sukcesem jest więc to, że tyle środków zewnętrznych udało się ściągnąć do Bochni. To są dziesiątki milionów złotych! Do tego trzeba dołożyć oczywiście swoje, bo inaczej byśmy tego nie mogli zrobić. Kolejne pieniądze, również miasta są też inwestowane w połączenie komunikacyjne, które umożliwi wyprowadzenie ruchu na ul. Brodzińskiego i na Kraków. Mówię o tych środkach, które pozyskaliśmy z moimi współpracownikami na realizację zamierzeń, na które normalnie samorząd pracowałby dziesiątkami lat.
Które rzeczy według Pana należało zrobić inaczej? Czyli Pana subiektywna lista trzech porażek.
– Kiedy był 2010 rok to nie wyobrażałem sobie tego, że ciągle będzie trzeba wybierać pomiędzy tym co dyktuje serce, a tym co rzeczywiście można zrobić, bo są różnego typu uwarunkowania. W zakresie mieszkalnictwa komunalnego, czy socjalnego, istnieją bardzo duże braki. Boli mnie to, że powstał zaledwie jeden budynek i zabezpieczył tak niewiele. Wiązałem ogromne nadzieje z rządowym programem Mieszkanie Plus. Aby się do tego dobrze przygotować wysyłałem pracowników na szkolenia, po to, żeby zdobyć jak najwięcej informacji, ale okazało się, że ten program nie wypalił. I było to duże rozczarowanie. Uważam, że porażką jest to, że nie wybudowaliśmy większej liczby mieszkań socjalnych, które złagodziłyby potrzeby w tym względzie. Na pewno nie „załatwiły” tematu, ale w tym zakresie odpowiedziały na potrzeby w dużo większym stopniu.
Brak nowych parkingów w centrum miasta to też sprawa, która mi doskwiera. Moja inicjatywa parkingów dźwigowych, która została trochę wyśmiana nawet przez redakcję Bochnianin.pl, nie była „fanaberią burmistrza” [chodzi o TEN FELIETON – przyp. red.]. W którymś momencie musiałem jednak powiedzieć „nie”. Było tak, że najpierw jedno stanowisko kosztowało 50 tys. zł i ceną było porównywalne z kosztami stanowiska na tradycyjnym parkingu. Wtedy było to całkiem realne do wykonania. Natomiast, gdy poprosiłem o kalkulację kosztów wyszło na to, że jedno stanowisko na parkingu dźwigowym przekracza 80 tys. zł. Wtedy taki nieduży parking na 20-30 samochodów miałby kosztować ponad 2 mln zł, co jest dla nas nieosiągalne. Nie było też żadnych chętnych na współpracę, aby realizować to w partnerstwie publiczno-prywatnym. To nie była fanaberia, ale idea, do której prawdopodobnie kiedyś wrócimy, bo Bochnia jest mocno zabudowana, ciasna i nie ma przestrzeni do nowej zabudowy, tym bardziej, że można to wykonać w wersji np. budynków z bardzo ładną elewacją.
Nie chce Pan wrócić do tego co 10 lat temu napisał Pan w swoim programie wyborczym, czyli parkingi na placu przy ZUS-ie, na ruskim rynku i na pl. Okulickiego?
– W grę wchodzi też budowa parkingów satelickich. Wymaga to jednak także reorganizacji komunikacji miejskiej. Obecnie nasza miejska komunikacja zbiorowa ma się średnio. Musimy też ograniczyć liczbę samochodów wjeżdżających do Bochni. Jeśli ktoś ma coś do załatwienia w centrum to niech wysiądzie np. w okolicach górnej części ul. Wiśnickiej, tam zostawi samochód, zjedzie autobusem do centrum i odwrotnie też tak się komunikuje, w różne strony miasta. Wówczas te parkingi, które są w centrum są automatycznie mniej obciążone, zmniejsza się też ilość spalin i wynikają z tego same korzyści. Koncepcje w tym kierunku rozwoju już są, choć przy tylu innych zadaniach nie ma jeszcze realizacji. Wydaje mi się, że ta koncepcja ma szansę na zrealizowanie w niezbyt odległym czasie, oczywiście jeżeli nie będzie nam przeszkadzać pandemia i inne przeciwności.
A trzecia rzecz? Czy zostajemy na tych dwóch przykładach? Ciągnę temat, bo może jest coś o czym opinia publiczna nie wie. Może miał Pan na biurku jakiś pomysł, który z różnych przyczyn został odrzucony, a po czasie okazało się, że może warto było to zrealizować?
– Niczego takiego sobie teraz nie przypominam. Pomysłów jest wiele cały czas, ale trzeba pamiętać, że w ślad za nimi idą czas i pieniądze. Zmieniła się natomiast np. koncepcja zabudowy terenów koło dworca PKP. To musiało ulec zmianie ze względu na protesty społeczne i niemożność wykorzystania przyznanych wcześniej środków w wymaganym czasie. Wzięliśmy pod uwagę trudności jakie pojawiły się na etapie realizacji i ograniczyliśmy wniosek o środki na Park&Ride w takim zakresie, żeby wykonać parking na poziomie gruntu, bez konieczności budowania olbrzymiego, betonowego gmachu. Jeżeli będziemy mieć uporządkowany teren koło dworca to poprawi nam się sytuacja choćby pod względem spojrzenia na Bochnię z okna pociągu i również tych osób, które wysiadają. Wygląd tego miejsca diametralne zmieni się na korzyść. Budując parking na gruncie, kiedyś teren w ten sposób urządzony można wykorzystać do postawienia – w zależności od możliwości finansowych – np. parkingu wielomiejscowego, ale w np. wersji dźwigowej, o której mówiłem wcześniej.
A przedłużająca się rewitalizacja centrum Bochni? Czy to nie jest porażka? Nie boli to Pana, że prace trwają znacznie dłużej niż zapowiadano?
– Boleć, boli, choć znam kulisy tego wszystkiego. Trudno mi podzielać punkt widzenia niektórych osób, które wiedzą mniej na ten temat. Szczegóły zna doskonale mój zastępca pan Lucjan Robert Cerazy, który właściwie dźwiga ciężar rewitalizacji na swoich barkach. Na opóźnienia mają wpływ różne czynniki i wynika to z tego co dzieje się na budowie. Kwestia zaangażowania odpowiedniej liczby osób, kwestia decyzji konserwatora zabytków, który ma wpływ na czas oraz koszty tej inwestycji. Jeżeli otrzymujemy decyzję o powiększeniu wykopów i nie możemy nic zmienić, to musi się wszystko przełożyć na środki finansowe konieczne do spełnienia tych wymogów i na czas realizacji. Spore opóźnienia pojawiły się w północno-wschodniej części rynku, gdzie ma być fontanna, bo tam np. prace prowadziła Kopalnia Soli Bochnia. Miały się skończyć w połowie roku, ale ze względu na ich charakter i złożoność, skończyły się pod koniec października. To są właśnie rzeczy, które powodują, że trzeba inaczej spojrzeć na to wszystko. Często porównuję to do remontu w domu. Może to jest śmieszne, ale robiłem kiedyś remont łazienki. Po skuciu starych płytek okazało się, że rury są zardzewiałe, więc jak tej instalacji nie zmienić? Za darmo jednak nikt tego nie zrobi, więc trzeba ponieść dodatkowe koszty. Jeżeli coś się robi w mieście, zwłaszcza takim historycznym, ze średniowiecznym rodowodem to można oczekiwać różnych rzeczy, ale nie wszystko da się przewidzieć.
Ludzkie szczątki na ul. Dominikańskiej akurat można było przewidzieć… Nie sądzi Pan?
– To bardzo prowokacyjne pytanie. Nie, nie można było przewidzieć. Bochnia jest najstarszym miastem Małopolski i chyba już ze sto razy powtarzałem, że zawsze możemy się natknąć na znalezisko, o którym nie będziemy mieć pojęcia. Trzeba sobie zdawać sprawę również z naszej burzliwej historii. Przez wieki na tych terenach dokonywały się zmiany, o których nic albo niewiele wiemy. Przechodziły wojny, zabory i znów wojny. Lata tzw. „komuny” to także okres, który w Polsce był. Te wszystkie zdarzenia, te wszystkie zawieruchy spowodowały to, że dzisiaj musimy zdobywać wiedzę o czasach przeszłych z badań i bardzo skąpej dokumentacji i przekazów. Pamięta pan remont ul. Orackiej? Ni stąd, ni zowąd wykonawca dokopał się do warstwy betonowej, z którą coś trzeba było zrobić. Najprawdopodobniej za czasów wspomnianej „komuny” właśnie, podczas remontu tej drogi nadmiar zrobionego betonu wylewano gdzie popadnie. Po latach mieliśmy z tym niemały kłopot. Na ul. Dominikańskiej nie spodziewaliśmy się szczątków ludzkich, ale po ich odkryciu natychmiast zmieniono plan przebudowy drogi, tak aby nie naruszyć tego co tam się znajduje. Niestety mogliśmy zrobić tylko tyle, oczywiście odbyło się to przy wszelkich zgodach, również Konserwatora Zabytków.
Wiele mówi się o obarczaniu samorządów różnymi wydatkami, które powinny być finansowane bezpośrednio z budżetu państwa. Jak Pan ocenia tę kwestię z perspektywy ostatnich 10 lat?
– Największym obciążeniem jest finansowanie oświaty. Dostajemy ok. 23 mln zł subwencji oświatowej, a na oświatę wydatkujemy ponad 45 mln zł. W ciągu kilku minionych lat ta proporcja jest podobna. Trzeba uświadomić sobie, że te ok. 20 mln zł, które dokładamy do oświaty to jest mniej więcej roczny budżet inwestycyjny naszego miasta. Gdyby subwencja oświatowa była na wyższym poziomie albo gdyby rząd sam finansował wynagrodzenia nauczycieli, a te wydatki osobowe stanowią ok. 98 proc. ogólnych wydatków na oświatę, to wtedy samorząd mógłby spokojnie zajmować się infrastrukturą, inwestycjami w o wiele większym zakresie.
Poza tym przybyło nam obowiązków biurowych. Tylu sprawozdań, które urzędnicy muszą pisać, w przeszłości nie było, a wciąż dochodzą nowe. Każdemu zagadnieniu trzeba poświęcić czas. Wiele mamy także zapytań w trybie informacji publicznej, a na to też trzeba terminowo i rzetelnie odpowiadać, a pytania są nie tylko z Bochni. Dużo osób zwraca się w ramach tej informacji publicznej o dane, które stanowią dla nich później podstawę do napisania np. pracy naukowej. To są rzeczy, których nie musieliśmy wcześniej robić, ale obecnie obowiązujące ustawy od nas tego wymagają.
Jest też inny mocno niepokojący wątek. Dawniej nie było aż tylu kontroli, często wynikających z donosów w różnych sprawach. Mamy już spore doświadczenia w kontaktach z różnymi służbami, które ni stąd, ni zowąd mówią, że wykonują rutynową kontrolę. Nie uchylamy się od kontroli, ale jeżeli coś jest w zainteresowaniu komisji rewizyjnej i nagle przyjeżdża ktoś z CBA i kontroluje to samo nasuwa się skojarzenie, że coś jest na rzeczy. Pewne działania są wręcz prowokowane wewnątrz naszego bocheńskiego środowiska. Często nie rozumiem insynuacji, podejrzeń i oskarżeń, które się pojawiają. Nie rozumiem szukania drugiego, trzeciego i kolejnego dna w różnych decyzjach, rozstrzygnięciach, po to żeby choć rzucić podejrzenie sprzeniewierzania środków publicznych, nieuczciwości, kłamstwa, kumoterstwa lub braku dobrej woli. To jest bolesne i przykre.
Zna Pan autorów tych donosów?
– Trudno nie domyślić się autorów, bo pewne sformułowania, szyk donosu są charakterystyczne, ale daleki jestem od przechodzenia z domysłów do wskazań. Oficjalnie nie znam autorów. Służby, które nas kontrolują, nie udzielają takich informacji. Po prostu sprawdzają informacje, które pojawiają się przecież również w mediach. Czasami w komentarzach są rzeczy, które później sprawdzane są przez odpowiednie służby. U niektórych owszem widzę złą wolę, taką niemożność pogodzenia się z tym, że zostałem wybrany i sprawuję władzę. Czasami porównuję to z tym co dzieje się na szczeblu centralnym w Warszawie między rządzącymi a opozycją. Problem polega na tym, że u nas dzieje się to online, bez przerwy. Natomiast siedząc przed telewizorem można wziąć pilot i zmienić kanał albo nie czytać gazety. Zrobić coś co pozwoli nam odetchnąć od tego wszystkiego, wyłączyć się z tego co nas zatruwa.
Wyprzedził Pan moje kolejne pytanie. Ma Pan porównanie współpracy z trzema składami Rady Miasta. W której kadencji ta współpraca układała/układa się najlepiej, w której najgorzej i dlaczego? Domyślam się, że teraz jest najtrudniej?
– Myślę, że mogę stwierdzić różnicę. Podczas pierwszej kadencji wydawało się, że powinno być najciężej, bo nie miałem dużego doświadczenia. Jednak atmosfera towarzysząca obradom była wtedy zupełnie inna. Nie chcę przez to powiedzieć, że była sielanka, bo występowały spory wynikające z różnych wizji rozwiązywania problemów, ale szukało się jakiegoś konstruktywnego rozwiązania. W obecnej kadencji często odnoszę wrażenie, że szuka się tylko momentu, żeby ktoś się potknął, żeby złapać jakiś wątek, który będzie można pociągnąć dalej, żeby wychwycić możliwość zaczepienia się i później dezawuowania. Oczywiście to wywoływane jest stale przez to samo, wąskie gremium, ale tak jest.
Czy według Pana wynika to z obecnego składu Rady Miasta?
– Jest kilka osób, które trochę chcą być widziane, trochę postrzegane pewnie jako strażnicy nieomylności, prawomyślności, pracowitości. Myślę, że to jest głównie spektakl pod publikę, ale też przy okazji oczywiście chęć dezawuowania pracowników urzędu, ich kompetencji, często dotyka to ich rodzin. Może to także budowanie kapitału politycznego pod przyszłe wybory samorządowe? Trudno powiedzieć, nie jestem ekspertem w takich metodach.
Pandemia koronawirusa SARS-CoV-2 ma teraz wpływ na nas wszystkich. W jaki sposób pandemia wpływa na Bochnię?
– Oczywiście wpływa negatywnie. W jakiś sposób rząd wspiera nas w niwelowaniu tych niedogodności. Niemniej jednak proszę wziąć pod uwagę, że tylko w samym kwietniu otrzymaliśmy mniejsze przychody z tytułu podatków PIT i CIT o ponad 2 mln zł. Następne miesiące były z mniejszymi stratami, ale jednak stratami. Więc te kilka miesięcy wygenerowało na pewno przynajmniej ok. 600 tys. zł dodatkowych strat. Na to wszystko nałożyła się podwyżka wynagrodzeń dla nauczycieli, którą trzeba było zabezpieczyć. Oczywiście środki rządowe przyszły, w pełnej zadeklarowanej wysokości, ale nie w takiej, żeby wystarczyło to na pełne sfinansowanie tej podwyżki. Ogólnie można powiedzieć, że przez pandemię jesteśmy już kilka milionów złotych do tyłu.
To utrudnia nam życie pod względem finansowym, ale z drugiej strony trzeba pamiętać o tym, że pandemia wpływa także na zamykanie i ograniczanie działalności różnych branż, jedne dobrze prosperują, ale inne ledwie „zipią”. To powoduje np. zawirowania pod względem stanu zatrudnienia. Obawiam się, że jeżeli ten stan pandemii utrzyma się dłuższy czas to i my znowu zaczniemy mieć trudności związane z zatrudnieniem. Urząd Miasta też nie pracuje teraz tak jak pracować powinien, mam tego świadomość. Nie chcąc doprowadzić do całkowitego zamknięcia urzędu, bo to byłoby dramatyczne, trzeba było wprowadzić przejściowo taką organizację pracy, żeby wyeliminować źródło zakażenia i pójść do przodu za 2-3 tygodnie. Musieliśmy np. zamknąć tzw. „dowody” i kierować klientów urzędu do innych samorządów.
Jakie są obecnie największe wyzwania dla Bochni, poza poradzeniem sobie ze skutkami pandemii?
– Miasta rozwijały się zawsze w pobliżu szlaków komunikacyjnych. Kiedyś w przeszłości były to rzeki, później drogi. Teraz w pobliżu Bochni mamy autostradę, czego nie ma wiele miast i jest to wielki atrybut. Bardzo nam dolega to, że nie ma zbyt dobrego skomunikowania z autostradą i odbywa się to drogą powiatową. Za niedługo po części ten problem zostanie rozwiązany, bo budowany jest I etap łącznika autostradowego. Co dalej ze skomunikowaniem tego z drogą krajową nr 94? O to toczy się walka. Nie udawało się to kolejnym burmistrzom i starostom, ale w tej chwili wydaje się, że budowa I etapu łącznika daje światło w tunelu na kontynuowanie tej inwestycji w przyszłości i zakończenia jej z sukcesem. To jest najważniejszy temat. Dodam jeszcze, że teraz wszystkie trzy samorządy, które mają swoje siedziby w Bochni współpracują zgodnie ze sobą w tej sprawie, a w przeszłości bywało z tym różnie.
Oprócz II etapu łącznika autostradowego ważny jest też III etap łącznika, a właściwie nowa droga umożliwiająca wyprowadzenie drogi wojewódzkiej w okolicach Raby, co umożliwi całkowite wyprowadzenie drogi wojewódzkiej z centrum miasta. Klimat wokół tego jest dobry, choć oczywiście są osoby, którym wydaje się, że nie jest to dobre rozwiązanie i próbują torpedować ten pomysł. Wydaje mi się, że spokojniejsze byłoby nasze życie, gdyby ruch z drogi wojewódzkiej omijał centrum miasta. Już nie mówiąc o tym, że nienormalnym jest, że fragment drogi wojewódzkiej jest jednokierunkowy.
Jak według Pana będzie wyglądała Bochnia za 10 lat?
– Będzie pięknie, po prostu będzie pięknie. Trudno być pesymistą, kiedy wykonało się już kawał dobrej roboty. To stwierdzenie nie jest samouwielbieniem, bo zdaję sobie sprawę z tego ile jeszcze można i trzeba zrobić, ale proszę mi nie zabierać satysfakcji z tego co już zrobione jest. Wiele rzeczy jest rozpoczętych i ma źródło finansowania, czasami jest to spóźnione, modyfikowane, ale jest realizowane. Wydaje mi się, że jeżeli czas i pieniądze pozwolą to będzie można zrobić jeszcze sporo. Oprócz trwających prac związanych z rewitalizacją centrum miasta oraz odbudową kuźni i lodowni na Plantach Salinarnych, przed nami modernizacja Zamku Żupnego oraz rewitalizacja Plant. Wtedy będziemy mieli cały piękny kompleks, który będzie służył zarówno mieszkańcom, jak i przyjezdnym.
W perspektywie do realizacji są też parkingi. Planujemy rozwiązania, które mam nadzieję uda się sfinalizować w miarę krótkim czasie. Mam świadomość, że zabieramy miejsca parkingowe w samym centrum, dlatego chciałoby się odbierając możliwość parkowania umożliwić zatrzymanie się i postój w innym miejscu w najbliższym sąsiedztwie centrum. Koniecznie musimy zająć się też budową nowego budynku biblioteki. Jest jeszcze mnóstwo rzeczy do zrobienia, ale trzeba też pamiętać o bieżącym utrzymaniu nowych inwestycji. Od kilku lat mamy zmodernizowany Park Uzbornia, od niedawna „kolejkę”, a teraz też tężnię solankową. Na utrzymanie takiej infrastruktury potrzebujemy więcej środków. To jest oczywiste. Nie na wszystko będzie nas stać. Nie możemy wybudować wszystkiego co nam się zamarzy.
A zanieczyszczenie środowiska, czyli przede wszystkim smog obecny w sezonie grzewczym? Czy to dla Pana jest duża bolączka? Kiedy będziemy oddychali czystym powietrzem?
– Możliwe, że po raz kolejny narażę się tym co zawsze lepiej wiedzą, ale sprawa smogu to problem przede wszystkim jesienno-zimowy. Bochnia leżąca pomiędzy wzgórzami, przy braku ruchu powietrza i braku ulistnienia na drzewach, jest bardzo mocno narażona na zjawisko smogu. Występujące w tym okresie mgły kumulują to zjawisko. Chciałbym bardzo żeby było inaczej, chciałbym żebyśmy oddychali czystym powietrzem. Prowadzone przez miasto programy, pozwalające na wymianę pieców starego typu i umożliwiające dotację do wykonania termoizolacji budynków z całą pewnością przyczyniają się do poprawy jakości powietrza, ale to jeszcze trochę czasu upłynie. Żaden samorząd, bocheński również nie poradzi sobie z niektórymi problemami, które dotyczą całego kraju, a właściwie całego świata. Od dawna mówię głośno i tu i na różnych forach samorządowych, że Państwo powinno się przyjrzeć cenom gazu i różnych opłat do niego przyczepionych, a to za przesył, a to za ilość itp. itd. Gdyby ceny gazu były na odpowiednio niskim poziomie, z całą pewnością każdy by przeszedł na ogrzewanie, które nie wymaga biegania do piwnicy i dokładania do pieca co chwilę drewna czy węgla. Jestem głęboko przekonany, że wtedy inne wydatki na ekologię znacznie by spadły i w sumie bilans byłby na plusie. My będziemy robić wszystko co możliwe, żeby to nastąpiło jak najszybciej, ale niestety tylko w takim wymiarze na jaki nas stać.
Wiem, że to odległa perspektywa, ale czy za 3 lata powalczy Pan o jeszcze jedną kadencję?
– Nie byłoby powodu do kolejnego spotkania z panem redaktorem, gdybym dzisiaj odpowiedział. W odpowiednim czasie odpowiem na to pytanie.